wtorek, 14 maja 2013

Metalzine

Metal to naprawdę dobra muzyka
Pewnie dla większości z tych kilku osób, które być może to przeczytają, będzie to truizm, ale metal to naprawdę dobra muzyka. Im częściej słucham metalu w ogóle, a w szczególności ostatnich płyt Darkthrone, tym częściej się o tym przekonuję. I nie chodzi tutaj akurat o jakość muzyki, o same dźwięki, chodzi mi raczej o to, że metal to w gruncie rzeczy muzyka propagująca... dobro. Haha, tak, kochane metale, nie przywidziało się Wam, dobro. Postaram się zatem tę niepopularną myśl wytłumaczyć.

Jeśli do Was matka czasami też mówi coś w stylu „Synek, ale na pasterkę pójdziesz?” i nie kuma bazy związanej z metalem, to może będziecie mogli pokazać jej niniejszy tekst, albo chociaż znajdziecie w nim jakieś argumenty w dyskusji, przeciwko ludziom opornym na cały ten hałas. Moja matka akurat przynajmniej kuma Iron Maiden i rozpoznaje ich styl, gdy słucham płyt tego zespołu, a nawet była ze mną na ich koncercie, ale Eddie to dla niej wciąż „straszydła”, a gdy włączę coś bardziej intensywnego niż Maanam na volumie powyżej piętnastu, to z góry mogę przewidywać, że za chwilę czeka mnie dyskusja, po której ograniczanie papierosów pójdzie się czesać.

Przechodząc jednak do sedna sprawy skupię się głównie na black metalu. Wiadomo, z założenia miała to być muzyka doszczętnie zła, zepsuta, nihilistyczna i w ogóle przeciwko wszystkiemu. No i faktycznie, niektórzy z czołowych muzyków rzeczywiście wzięli sobie bardzo do serca wszystkie te szatany i część z nich pewnie nadal bierze to wszystko za bardzo poważnie, ale mam nadzieję, a nawet takie odnoszę wrażenie, że żaden z nich nigdy nie uwierzył w to w stu procentach, że zawsze pozostaje ten jeden procencik, który świadczy o jakimś tam dystansie i zdrowym rozsądku. W końcu, że tak jak nasz kochany Adaś, który uzewnętrznił był się u Wojewódzkiego, czują, że szatan to i owszem, ale, że to przecież piękna postać literacka, że bunt, że 'coty to po dachach chodzą'. No i gdy tak słucham sobie tej muzyki coraz więcej, czytam, oglądam różne wywiady, to coraz bardziej do mnie dociera, że metal to muzyka buntu. Oczywiście sam się kiedyś buntowałem w bardziej oczywisty sposób, nosząc długie włosy, glany, czarne ciuchy, ale już dawno mi przeszło, a przecież metalu słucham jeszcze więcej niż wtedy, a muzyki jako takiej to już w ogóle. Myślę, że akurat taki model, nazwijmy to dorastania, dotyczył bardzo dużej części z Was, kochane metale, i dotyczył będzie także przyszłych pióraczy, którzy już co prawda coraz bardziej wypierani są przez wszelkiego rodzaju „mentalne pedalstwo” i coraz częściej zamiast Ironów i Metalliki na koszulkach noszą okładki najsłabszych płyt Children of Bodom, albo najnowszych płyt Nightwish. Nie mówiąc już o jakichś tam „pociskach dla mojej walentynki”, czy markowych koszulkach z wizerunkami najbardziej kultowych płyt Burzum, pochodzących prosto z 'haemu'. Jak już przy naszych ulubionych Krystianach jesteśmy, będzie to właściwy moment, aby kontynuować wyjaśnianie tego, do czego dążyłem wcześniej. Wspominałem przed chwilą, że oprócz słuchania metalu, sporo słucham, czytam o nim samym. Więcej, niż dziesięć lat temu. Lepiej też znam angielski. Także muszę przyznać, że taki Varg (wspomniany Kristian Larsson Vikernes), nawet w pierdlu mówił sensowne, logiczne rzeczy i co by o nim nie mówić, należałoby mu oddać, że jest prawdziwy. I nie naśmiewam się teraz, że bardziej prawdziwy niż black metal, bo przecież ten gościu to absolutny fundament gatunku.

I gdzie tu dobro?” - zapytacie. „Chcemy wreszcie tego dobra!”. I tu właśnie dochodzimy do sedna. Dobro, to w tym przypadku właśnie prawdziwość. To kształtowanie jakichś postaw, zmuszanie do myślenia, do buntu przeciwko... czemu tam sobie chcesz, byle by było słuszne dla Ciebie, i bylebyś się nad tym zastanowił. „A więc to wszystko? To o to tyle hałasu, tyle zbędnego pieprzenia? Nie no panie, idź pan w...”. No tak, w zasadzie to wszystko, haha. No prawie wszystko, bo jeszcze miało być o Darkthrone. A obecnie mówić o Darkthrone to mówić w zasadzie o Fenrizie, bo Nocturno Culto, chyba jeszcze bardziej niż kolega, zaszył się w lesie i przyznam, że w ostatnim czasie często zapominałem, że Darkthrone to dwie osoby, nie jedna. W każdym razie Gylve Nagell, najbardziej znany listonosz w Norwegii, to kolejna z fundamentalnych dla black metalu postaci, nie mniej ważna od Varga. Wydaje mi się ten gościu najbardziej prawdziwym gościem w całym tym metalu, a także najbardziej sympatycznym, hehe. Tu jest więc kolejny przykład dobra, o które się rozchodzi. Fenriz to facet, do którego idealnie pasowałyby określenia jak „dude” czy „smooth”, choć przecież ten sam Fenriz w latach dziewięćdziesiątych wraz z kolegami malował mordę na biało i czarno, w stylu „panda”. Przecież to ten sam Fenriz, który nagrywał takie płyty jak Under A Funeral Moon czy Transilvanian Hunger. A jednak, wydaje się, dobry człowiek, hehe.





Diabeł tkwi w szczegółach
Zastanawialiście się kiedykolwiek, dlaczego słuchacie tego łomotu, hałasu, wrzasków i pisków, które zwykło się nazywać muzyką metalową? Co Wami kieruje, gdy sięgacie po płytę z tą muzyką? Co sprawia, że nie odstrasza Was zła opinia społeczeństwa o tej muzyce i jej słuchaczach? Oczywistym jest, że w kanonach estetyki, dobrego smaku, artyzmu i w ogóle sztuki, ten (mam tu na myśli głównie ekstremalne odmiany) rodzaj artystycznego wyrazu nie mieści się w ogóle, lub w większości przypadków. Oczywiście, muzyka metalowa to nie tylko wspomniany hałas, ale często muzyka na najwyższym poziomie wykonawczym, nosząca znamiona wirtuozerii. Umówmy się jednak, że w tym przypadku za metal uznawać będziemy stereotypowe jego określenie, jakie pokutuje w naszym (i nie tylko) kraju.

Już od początku, od narodzin muzyki gitarowej w ogóle, czy to za czasów The Beatles, Hendrixa, Black Sabbath czy nawet Elvisa Presley'a, spotykała się ona z powszechnym uwielbieniem wśród współczesnych poszczególnym artystom ludzi młodych, oraz ogólną dezaprobatą i niechęcią starszego pokolenia. Od momentu powstania ciężkiej muzyki gitarowej, nazwanej później heavy metalem (choć w sumie również i dużo wcześniej, w czasach rock'n'rolla), przypisywano jej związki ze ZŁYM i doszukiwano się ingerencji ZŁEGO. Czy faktycznie muzyka metalowa musi się nierozerwalnie łączyć z Diabłem, symbolami zła, Antychrystem, śmiercią etc? Gdzie leży granica między złem faktycznym, propagowaniem go, a kreacją sceniczną? Te rozważania zostawmy na później...

Kiedy byłem trochę młodszy, gdzieś tak na półmetku szkoły podstawowej i zaczynałem swoją przygodę z metalem, uważałem, że kontakt z tą muzyką to jak otwarcie bram do piekieł. Zdawało mi się, że oto stoję na progu innego świata, który wabił mnie swoją tajemniczością, niedostępnością, wyjątkowością i niezwykłą magią. Było to jak kosztowanie zakazanego owocu. Niewiele jeszcze z tego czego doświadczałem potrafiłem zrozumieć, ale miałem świadomość tego, że mam do czynienia z czymś innym niż wszystko, co znałem do tej pory. Pierwsze lata słuchania metalu to fascynacja wszystkim co tajemnicze i mroczne. Jak większość dzieciaków, zafascynowany byłem ciemną stroną tej muzyki i całą otoczką, jaka jej towarzyszyła. Z niezwykłym zaangażowaniem badałem tajniki tej muzyki zgłębiając teksty i szukając wszelkich informacji. Niektórzy z moich kolegów postanowili nawet zostać "satanistami", oczywiście mając o tym mgliste pojęcie. Przyszedł zatem czas na rysowanie pentagramów w zeszytach, lub też naszywanie ich na czapki, plecaki, a później zainteresowania się biblią satanistyczną LaVeya, którą podczas jednej ze szkolnych wycieczek można było legalnie kupić na straganach z pamiątkami. To były szalone lata nie znających jeszcze życia dzieciaków, które błędnie pewne rzeczy odczytywały. Okres dzieciństwa jest jednak takim czasem, kiedy tolerancja dla pewnych własnych zachowań i margines błędów są większe, więc na pewne rzeczy można spojrzeć z przymrużeniem oka, a po latach wspominać jako „fajne czasy”. Kiedy mija okres dzieciństwa i czasu na zabawę nie ma zbyt wiele, statystyczny małolat przestaje bawić się w pentagramy. Tak też ja i moi koledzy, jak wszystkie normalne dzieci wydorośleliśmy. Co jednak w sytuacji, kiedy ktoś w wieku dorosłym nadal próbuje się w „to” bawić, kiedy głoszenie „złej nowiny” uważa za swoją misję, nie potrafiąc oddzielić grubą kreską normalnego życia od pewnej „pozy” czy stylizacji, jaką wymusza niekiedy dana stylistyka dla potrzeb marketingowo - promocyjnych? Wtedy często pojawia się problem...

Śmieszą mnie ludzie, którzy podkreślają swój rzekomy bunt przeciwko wszelkim formom religijnego zniewolenia, a głównie przeciwko Kościołowi katolickiemu, jednocześnie bez skrępowania i zażenowania posłusznie przystępujący do kolejnych sakramentów kościelnych. Wśród wielu słuchaczy muzyki metalowej panuje dziwna moda i głupia zasada, że słuchanie muzyki metalowej MUSI stać w opozycji do Kościoła i nie można tych dwóch kwestii łączyć. Mówiąc prościej, każdy fan metalu MUSI być wrogiem Kościoła i MUSI podkreślać to przy każdej nadarzającej się okazji, bo „tak trzeba i już”. Nie wiem co kieruje tymi ludźmi przy głoszeniu takich teorii, ale wiem, że w wielu przypadkach jest to poza, mająca na celu wywołanie poczucia integracji z daną grupą ludzi, tak samo zakłamanych, by zaspokoić własną potrzebę akceptacji, zrozumienia i wreszcie przynależności.

Wiele grup metalowych rzekomo propaguje satanizm jako postawę buntu, jednak w większości przypadków jest to jedynie kreacja sceniczna, podobnie jak kreacją sceniczną jest gra aktorów teatralnych czy filmowych. Nikt o zdroworozsądkowym podejściu nie odczytuje tych treści dosłownie, a potrafi zachować w stosunku do nich pewien dystans. Kto wierzy, że blackmetalowe hordy, na zdjęciach skąpane we krwi, z groźnymi minami i niebezpiecznymi narzędziami gospodarstwa domowego w rękach, wychodzą na ulice, by siać postrach? Kto wierzy, że muzycy Manowar wsiadają po koncercie na smoki i z mieczem w ręku zaprowadzają porządek w przepełnionym „pozerstwem” świecie? Niestety w dalszym ciągu zaślepienie i bezmyślność niektórych fanów powoduje, że przerysowują oni niektóre rzeczy, co skutkuje wypracowaniem takich, a nie innych opinii o nich i całej „kulturze metalowej” wśród społeczeństwa, które stoi w opozycji. Wielu twórców muzyki metalowej swoim zachowaniem często prowokuje pewne zachowania i może skłaniać do wygłaszania pewnych osądów. Nie można wymagać od człowieka nie wiedzącego zbyt wiele o samej muzyce metalowej, widzącego jej fana demolującego pod wpływem alkoholu lub narkotyków parkowe ławki, śmietniki na chodniku, czy miejsca pamięci narodowej (chociaż ten rodzaj debilizmu zaobserwować można w każdej z grup społecznych i wiekowych), by ocenił go pozytywnie i wyrobił sobie pozytywną opinię o ludziach jego pokroju, a niestety ludzi, którzy przynoszą wstyd takim zachowaniem jest całe mnóstwo i niestety to oni głównie pracują na taki stan rzeczy.

Czy fani muzyki metalowej muszą na siłę stać w opozycji do wszystkiego co dobre i pozytywne? Niestety tak to wygląda, a co jest bardziej zatrważające to to, że także starzy "wyjadacze" pozują na złych i zbuntowanych. Oczywiście absolutnie nie mówię o sposobie ubierania, fryzurach, czy ogólnie pojętym „image’u”, który niektórzy jednak uznają za obowiązkowy symbol przynależności. Mówię o negatywnych zachowaniach i robieniu „złego” wrażenia. To, że zespoły przekazują treści takie, a nie inne, już sobie wyjaśniliśmy. Najważniejsze jest, by kierować się rozumem w odbieraniu tej muzyki, co niestety nie jest dla niektórych takie oczywiste. Jak pokazują niedawne wydarzenia w naszym kraju, wielu ludziom przestało się to już podobać i postanowili coś z tym zrobić. Powstały "czarne listy" zespołów, którym chce się zakazywać koncertowania w naszym kraju, powstały zorganizowane „ruchy oporu”. Oczywiście jest to sytuacja niedopuszczalna, chora i sprzeczna z Konstytucją RP, jednak patrząc z boku, mam wrażenie, że całkowicie uzasadniona z punktu widzenia przeciętnego obywatela, który boi się o własne i swojej rodziny bezpieczeństwo.

Nasuwają się pytania... czy muzyka metalowa jest zła? Czy fani muzyki metalowej muszą udawać złych i pozować na męczenników okrutnego świata, nie tolerującego ich głupoty? Gdzie leży granica między złem faktycznym, a pozą? Czy to faktycznie Szatan ma wpływ na nasze zachowania? Czy wreszcie nastąpi taki dzień, gdy ludzie przestaną być zaślepieni i zrozumieją, że muzyka metalowa to pewna forma artystycznego wyrazu? Te i wiele innych pytań zadajmy sobie sami i spróbujmy sami na nie odpowiedzieć. Może czas pewne rzeczy zrozumieć i przewartościować.


Death - Narodziny i zmierzch legendy
Ten dzień pamiętam doskonale, jakby był wczoraj. Tę wiadomość niemal słyszę jeszcze w uszach. To z audycji „Metal Hammer Show” w Polskim Radiu Białystok dowiedziałem się, że Chuck Schuldiner z Death zmarł. Było to w niedzielę szesnastego grudnia roku 2001, czyli trzy dni po fakcie. Moja reakcja na tę wiadomość była bardzo spontaniczna i zaskoczyła mnie samego. Duży chłop a beczy, bo umarł jakiś obcy facet gdzieś za oceanem. Tak, uroniłem łezkę i wcale się tego nie wstydzę, a Chuck Schuldiner nie był mi obcy dzięki swojej muzyce i niezwykłym tekstom. Ta muzyka miała znaczący wpływ na rozwój mojej muzycznej świadomości w wieku nastoletnim i na długie lata wykształtowała we mnie pewną wrażliwość oraz inne spojrzenie na muzykę. To było coś magicznego...

Grupa Death była jedną z tych grup, które można śmiało uznać za ikony i opoki muzycznej sceny metalowej. Towarzysząca zespołowi otoczka legendy i szczególnej wyjątkowości sprawia, że obcowanie z jej muzyką jest do dziś czymś szczególnym. Większość miłośników muzyki metalowej zna i szanuje twórczość zespołu nawet, jeśli nie są oni zbyt wielkimi fanami death metalu, gdyż muzyka grupy łączy w sobie elementy wielu nurtów i nie można jej jednoznacznie określić i zamknąć w konkretne ramy, choć jednak zawsze oscylowała wokół death metalu i do niego jest głównie zaliczana. Historia zespołu jest długa i bardzo burzliwa, bogata w zaskakujące zwroty wydarzeń, przez które przewinęło się wiele mniej lub bardziej istotnych dla zespołu postaci. Najważniejszą jednak postacią jego twórca, czyli Chuck Schuldiner, a właściwie Charles Michael Schuldiner.

Jako małolat (dokładniej to chyba piętnastolatek), Chuck był wielkim fanem Venom i Mercyful Fate. Zafascynowany ich muzyką postanowił stworzyć własny zespół. Nazwał go Mantas, by oddać hołd jednemu z muzyków Venom. Był to rok 1983. W pierwszym składzie spotkali się koledzy ze szkoły Chucka - Kam Lee – śpiewający perkusista, oraz obsługujący drugą gitarę – Rick Rozz (obaj spotkali się później w zespole Massacre). Granie układało się chłopakom całkiem nieźle i sprawnie, więc postanowili nagrać swoje pierwsze demo, które zatytułowali „Death by metal”. W metalowym światku szybko rozeszła się fama o nowym objawieniu metalowej sceny. Grupa Mantas stała się razem z innymi: Possessed i Hellhammer (później Celtic Frost) wyznacznikiem nowego stylu w metalu. Był to styl najszybszy i najbrutalniejszy ze wszystkich znanych dotychczas. Ten styl został nazwany death metalem. Oczywiście na początku była to dość prosta muzyka, zupełnie inna od tej, którą Death grało kilka lat później. Ta muzyka miała surowe, jakby niedopracowane brzmienie. Późniejsza twórczość zespołu, to już progresywny death metal, bardzo zaawansowany technicznie, dużo bardziej skomplikowany, nazywany często jazz metalem. No ale powróćmy znowu do wcześniejszych czasów...

Po wydaniu „Death by metal”, następnymi demówkami Death były: „Reign of terror”, wydana w 1984, „Infernal death” z 1985 oraz pochodząca z 1986 roku „Mutilation”. Po kilku latach grania, wydaniu kilku demówek i zyskaniu dość silnej pozycji w metalowym podziemiu, ale nie tylko, przyszła wreszcie pora na wydanie pierwszej, pełnometrażowej płyty. Taka szansa pojawiła się w 1987 roku i zespół świetnie tę szansę wykorzystał, nagrywając swój debiut zatytułowany „Scream bloody gore”. Tytuł tej płyty jest niejako „hołdem” złożonym pewnej pani polityk, która prowadziła zakrojoną na wielką skalę kampanię przeciwko demoralizującemu wpływowi muzyki metalowej na niewinne społeczeństwo. Wprowadziła znane, charakterystyczne nalepki informujące o „złej” zawartości płyt metalowych. Jeśli sięgniemy do zawartości płyty, to była ona wyrazem fascynacji Chuck’a horrorami. No i tak oto mamy wspaniałe „hymny” o trupach i innych takich. Muzyka była równie ohydna, co teksty, czyli szybka, brutalna i bardzo agresywna. Również wokal doskonale pasował do tego stylu. Wokalami zajął się Chuck i zrobił coś, co na wiele lat stało się wyznacznikiem stylu śpiewania w tego rodzaju muzyce. Oprócz Chucka, w nagraniu płyty udział wzięli: John Hand, obsługujący drugą gitarę oraz perkusista Chris Reifert. Chuck oprócz gry na gitarze i wokalu, zajął się również partiami basu.

Po nagraniu tej płyty, całkowicie zmienił się skład Death. Do grupy powrócił Rick Rozz, a z nim basista Terry Butler i perkusista Bill Andrews. W tym składzie panowie nagrali drugą płytę pod szyldem Death. „Leprosy”, bo taki jest jej tytuł, była wielkim krokiem naprzód. Od razu słychać wielki postęp w tej muzyce. Lepsze jest niemal wszystko, od umiejętności instrumentalnych i kompozytorskich, po brzmienie, które stało się jeszcze cięższe i brutalniejsze, ale też i bardziej czytelne. Płyta zyskała jeszcze większe uznanie niż debiut i do dnia dzisiejszego jest uważana za jedno z najwspanialszych dzieł klasycznego death metalu. Tematyka tekstów również uległa pewnemu rozwinięciu i postępowi. Tutaj już nie ma banalnych opowiastek o truposzach, ale za to da się zauważyć zaczątki filozoficznego podejścia Chucka do swojego pisarstwa, które tak wspaniale eksplodowało na kolejnych wydawnictwach.

No i znowu po wydaniu tej płyty, niewielkiej zmianie uległ skład kapeli. Ponownie odszedł Rick Rozz, a jego miejsce zajął niejaki James Murphy, którego gra na gitarze przybierała iście wirtuozerskich kształtów. Już z Murphym na pokładzie Death wydał w 1990 roku kolejne arcydzieło, zatytułowane „Spiritual healing”, które ja uważam za najlepsze. Znów słychać w tej muzyce ogromny postęp i rozwój. Dzięki gitarze nowego członka zespołu, niektóre fragmenty płyty brzmią niemal jazzowo. Zakręcone riffy i solówki oraz skomplikowana budowa utworów robią ogromne wrażenie. Dzięki tej płycie, Death stał się najlepszym zespołem grającym taką muzykę. Niestety, genialny album nie uchronił Chucka przed kolejną zmianą w składzie jego kapeli. Odszedł Murphy, który trafił do Obituary. Na trasie koncertowej grał niemal całkowicie zmieniony skład, gdyż z grania zrezygnował nawet sam... Chuck!!! Źle się działo, ciągłe nieporozumienia i kłótnie sprawiały, że atmosfera wokół Death była napięta i niezbyt miła. Wszędzie pojawiały się negatywne opinie o Chucku. Jednak sam zainteresowany nie chciał tak łatwo się poddać. Zebrał się w sobie i postanowił, że Death będzie nadal żyło. Zaczął komponować nową muzykę i rozglądać się za odpowiednimi ludźmi, z którymi mógłby nagrać kolejną płytę. Udało mu się to, płyta została nagrana i zatytułowana „Human”. Nowymi muzykami byli: Paul Masvidal grający na gitarze i perkusista Sean Reinert (obaj z zespołu Cynic). Na basie zagrał maestro Steve DiGiorgio z Sadus. Niestety, z góry wiadomo było, że to tylko tymczasowy skład, ponieważ każdy z nowych muzyków miał własny zespół, a wydana w 1991 roku płyta „Human” była kolejnym, genialnym arcydziełem. Jeszcze bardziej zaawansowana technicznie od poprzedniczki i jeszcze bardziej jazzowa. Tematycznie nowa płyta jest już na wskroś przepełniona filozoficznymi rozmyślaniami o ludzkości i otaczającym świecie.

Niestety po nagraniu płyty i zagraniu trasy, znów nastąpiły roszady w składzie. Masvidal i Reinert zajęli się swoim Cynic, a z poprzedniego składu do dyspozycji Chucka został tylko DiGiorgio. Do pełnego składu brakowało dwóch ludzi. Na szczęście udało się znaleźć odpowiednich. Stanowisko perkusisty objął Gene Hoglan z zespołu Dark Angel, a na drugiej gitarze miał grać Andy LaRocque z zespołu Kinga Diamonda, no i zagrał. W tym zestawie nagrano w 1993 roku kolejny album Death, zatytułowany „Individual Thought Patterns”. Pierwsze, co rzuca się w uszy już przy pierwszym przesłuchaniu, to niesamowita, połamana i jeszcze bardziej jazzowa struktura utworów. Każdy z muzyków to wirtuoz, więc nie było mowy o tym, by płyta była inna niż genialna. W grze każdego instrumentu słychać indywidualny styl każdego z muzyków. Przy okazji tej płyty, nagrano również drugi w karierze Death teledysk do utworu „The Philosopher” (pierwszy był do „Lack of comprehension”). „Individual...” była kolejną płytą Death, której fani słuchali „na kolanach”, ale jak to zwykle bywa, znowu doszło do zmian w składzie. Z Chuckiem został tylko Hoglan, a reszta rozeszła się do swoich macierzystych zespołów. Po wydaniu „Individual...” nastąpiła też zmiana wytwórni. Chuck podpisał nowy kontrakt z firmą Roadrunner, gdyż dotychczasowy wydawca, Relativity, przestał istnieć. Nowa płyta, dla nowej wytwórni, została wydana w 1995 roku, a jej tytuł to „Symbolic”. W jej nagraniu brali udział dwaj młodzi muzycy: Kelly Conlon (bas) i Bobby Koelble (gitara). „Symbolic” to kolejna wspaniała płyta, trochę jakby bardziej melodyjna i przystępna, jednak nadal był to ten sam, stary styl Death. Wielu ludzi uważa ten album za najlepszy w dyskografii zespołu. Naprawdę wspaniała muzyka.

Po nagraniu płyty, Death wyruszyło w trasę promującą płytę, a po powrocie z niej kapela... przestała istnieć!!! Muzycy rozeszli się znowu, Hoglan został perkusistą Testament i Chuck został sam. Doszedł do wniosku, że jest to szansa, żeby spełnić swoje marzenie sprzed kilku lat o stworzeniu zespołu grającego bardziej klasyczną odmianę heavy metalu. Udało mu się to i założył zespół Control Denied, no ale to już całkiem inna historia. Ważne jest to, że Chuck bardzo chciał nagrać coś z nowym zespołem, jednak stary nie dawał mu spokoju i nie mógł o nim zapomnieć. Wreszcie postanowił, że jednak Death jest ważniejszy i Control Denied zajmie się odrobinę później. Zajął się komponowaniem nowej muzyki, która trafiła na siódmy i niestety ostatni w dyskografii album Death, zatytułowany „The Sound Of Perseverance”. Wydany w 1998 roku album jest najbardziej jazzowym, progresywnym, ale również zawierającym sporo elementów klasycznego heavy. Wielką niespodziankę sprawił również zamieszczony na płycie cover utworu „Painkiller’ Judas Priest, który wyszedł po prostu fenomenalnie, a cała płyta jest drugą z moich najbardziej ulubionych.

Po nagraniu „The Sound...”, Chuck mógł wreszcie skupić się na komponowaniu nowej muzyki na płytę Control Denied. Wszystko układało się wspaniale i w roku 1999, światło dzienne ujrzała płyta „The Fragile Art Of Existence”. Był to kolejny udany album Chucka. Niestety w tym samym roku pojawiły się pewne problemy zdrowotne u Chucka. Pojawiły się bóle szyi i rąk. Początkowo myślano, że to ze zmęczenia, jednak dokładne badania wykazały, że Chuck ma... guza mózgu. Szybko podjęto leczenie, jednak konieczna była operacja, na którą rodzina Chucka nie miała wystarczających środków. Wtedy z pomocą przyszli fani, którzy przysyłali pieniądze, oraz zaprzyjaźnieni muzycy, którzy organizowali koncerty na rzecz Chucka. Operacja się udała, wszyscy byli szczęśliwi, że Chuck wraca do zdrowia i jest pełen zapału do komponowania nowej muzyki na drugą płytę Control Denied. Wszystko szło ku dobremu, aż... guz mózgu powrócił! Tym razem znów pomogli fani, przysyłając pieniądze na kolejną operację. Wytwórnia płytowa, dla której nagrywał Chuck wydała dwa albumy koncertowe Death, z których dochód był przekazany na operację i leczenie. Znów operacja się udała i Chuck szybko zdrowiał. Ukończył komponować muzykę na drugi album Control Denied i w planach miał już nawet trasę koncertową. Niestety znów stan jego zdrowia uległ pogorszeniu przez zapalenie płuc. Wtedy stało się najgorsze... 13 grudnia 2001 roku, Chuck zamknął oczy po raz ostatni. Zmarł, a cały metalowy światek był w szoku. Oto odszedł WIELKI człowiek, który nigdy nie będzie zapomniany.

 http://metalzine.pl/news.php
 http://metalzine.pl/news.php

 http://metalzine.pl/news.php
 http://metalzine.pl/news.php

 http://metalzine.pl/news.php
 http://metalzine.pl/news.php

 http://metalzine.pl/news.php
 http://metalzine.pl/news.php

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz